wtorek, 2 sierpnia 2011

Bajka dla małej driady

Jestem przesądna. Lubię horoskopy, wróżby, talizmany etc. Jestem mocno pogańska. Nadaję wartość przedmiotom. Niezdrowo popadam w kult wszelaki. Czyni mnie to osobą podatną niezwykle na wszelkie sekciarskie werbunki. Jeszcze do żadnej nie należałam, ale to tylko dlatego, że nikt mi dotychczas żadnej intratnej propozycji nie złożył. Jedną z wielu osób, które darzyłam bezgranicznym umiłowaniem był Jim Morrison. Głównie za jego dionizyjski nietzscheanizm i nieskrępowany erotyzm. Lubię się uzależniać na krótko, potem nie móc się uwolnić, aż w końcu popadać w całkowitą depresję.I generalnie podejrzewam się o bycie kryptoerotomanem. Nie mam na to zbyt wielu dowodów, ale coś jest na rzeczy. Tylko patrzeć, jak zacznę chodzić na te wszystkie mitingi grup wsparcia.

Będę sobie zmieniać imiona, żeby móc czuć się anonimowo. Oni mnie tam na pewno wesprą i wyleczą. Ze wszystkiego. Ale nie o tym miało być.
Miałam dziś piękny sen.
Rzadko pamiętam, co mi się śni. Szkoda, bo lubię pamiętać i analizować. Jak to mawiają ci, dla których to nie jest tak śmieszne, jak dla mnie - wierzę w sny. Oczywiście muszę tutaj odstawić Freuda, bo analiza pod tym kątem wykazałaby z pewnością coś, czego nie chcę wiedzieć...
Sen był o lataniu. Konkretniej o lataniu na miotle.W sensie metaforycznym, rzecz jasna. Byłam w nim czarownicą. Nie taką starą rurą z brodawkami na nosie, ale taką... może trochę rodem z Bułhakowa. Miałam piękne, długie, krwistoczerwone włosy, ale nie byłam blada. Miałam skórę w odcieniu czekolad rozcieńczonej mlekiem. Moje ramiona i uda pokryte były dziwacznymi tatuażami. Uciekałam przed smokiem. Smok, jak to smoki mają w naturze, był wyjątkowo demonicznej urody. Ogromny, złotozielony potwór ścigał mnie po niezmierzonych przestrzeniach. Zaskakujące jest to, że nie strach mi towarzyszył, a jedynie dzika rozkosz, płynąca z możliwości latania. Niemal czułam, jak wiatr wplata swe łakome ręce w moje włosy, jak powietrze nie stawia żadnego oporu. Przyjemność unoszenia się nad polami złoconymi zbożem i niebo. Niebo było fantastyczne. Głębokie, takie niemal granatowe, różowe i letnie. I bezkresne. Pamiętam jeszcze ( i to było zdecydowanie najtrudniejsze w tym śnie) las. Drzewa tak wysokie, że ich szczytów nie podobna dojrzeć, co dopiero wzbić się ku nim. Chłodny, pachnący i ciasny. Pokonywanie labiryntów z gałęzi jednak wcale nie sprawiało mi trudu. Wszystko było dziwnie przyjemne, póki mogłam być nad ziemią. A mogłam cały czas. Był też wysoki, surowy budynek z czerwonej cegły. W środku pusto. Deski z wystającymi gwoździami, jakieś stoły, dużo piasku. Tam jedynie przez jakiś czas moje stopy nurzały się w ciepłym piachu. Wszystko to jednak trwało krótko, bo zjawił się skrzydlaty gad i znów musiałam uciekać. Zleciałam z samej góry tego ceglanego molochu i znów mogłam unosić się nad "łąki złotą plamą" - jak śpiewał niejaki Staszek Guzek (polecam sprawdzić tego pana).

Nie pamiętam jak się skończył. Może wcale się nie skończył. To był chyba najprzyjemniejszy sen w moim życiu. Nigdy rano nie czułam się tak. Po niczym. Nawet dobry seks nie daje takiej wewnętrznej przyjemności. Daje zewnętrzną, no ale taka jego rola. Staruszek Zygmunt pewnie by powiedział - za dużo literatury, za mało seksu. Tymczasem ja kładę się spać.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz