niedziela, 28 sierpnia 2011

Worry dolls under my pillow

Nie znoszę niedziel. Już właściwie pakuję walizki. Smutno. W ramach odrzucania smutów biegałam po ogródku i robiłam zdjęcia mojemu psu oraz nieco oklapłym już różom Mamy. Dla odmiany zatem dziś zdjęcia.


Jabłko - leitmotiv sesji Baksa
Sing a song
Ależ smutno

Droga donikąd

Zaniedbany rozdział :(

No i czas spać. A pod  poduchą Guatemala Worry Dolls.

Here are some tiny people for you to keep
So you can have good nights sleep
Put them under your pillow when the day in through
And let them do all the worrying for you


sobota, 27 sierpnia 2011

Dobrze o mężczyznach

"Nie zginiesz w tłumie póki jeszcze umiesz przystanąć, gdy zaśpiewa ptak" - usłyszałam niedawno od pewnego pana, z którym rozmawiałam, co ciekawe, o tym czy kolejny supermarket jest na naszej pięknej prowincji potrzebny. Teks piosenki Stana Borysa "To ziemia" miał być odpowiedzią na to, że dziś wszystko dzieje się szybko, ale dziać się musi. Taki czas. Jako miłośniczce literatury mi tak powiedział, jako polonistce.

Nie oznacza to jednak, że każdy musi się dać. Pan był świetny. Dawno już nie miałam tak wyśmienitego rozmówcy, spotkanego zupełnie przypadkiem. Pierwszy raz też ktoś na wieść o tym, że jestem z wykształcenia polonistką  zareagował z takim entuzjazmem. "Cudownie! - usłyszałam. "Cudownie, ja kochałem swoją polonistkę, bo nauczyła mnie kochać literaturę i język" - dodał. Jakkolwiek patetycznie brzmi to teraz, wtedy było fantastyczne. Może to nawet najlepsze, co usłyszałam podczas całego tego czasu, gdy tu jestem. Oczywiście wszystko dzięki Intermarche, które chcą wybudować ludziom pod oknami, a oni rzekomo protestują. Taką postawiliśmy tezę i trudno, choćby się waliło i paliło, trzeba było znaleźć tych protestujących. Pan nie protestował, bo (całkiem słusznie) uznał, że market powstanie, bo jest potrzebny, a ludzie zawsze boją się nowego. Posłuchałam też opowieści o Nowej Lewicy Amerykańskiej, która wymyśliła tak zwane "miasta - sypialnie", których mieszkańcy pracują zwykle w innym, nieodległym mieście. W tym przypadku był to Libiąż i Trzebinia, z racji na znajdujące się tam kopalnie. Tak było kiedyś, teraz się wiele zmieniło, ale niektórzy ludzie nie nadążają. Nie ich wina. Demokracja jest, mimo, że w naszym kraju jest upośledzona bardzo, oficjalnie jest i każdy może sobie swoje pretensje publicznie zgłaszać. Słuchałam tych opowieści z uwagą, nie tyle nawet z racji tego, że jestem gospodarczo-polityczno-ekonomiczno-historycznym debilem, co raczej z powodu absolutnej fascynacji mądrymi mężczyznami. Mądrzy mężczyźni zwykle są starzy. Za starzy niestety dla mnie. Miałam na studiach wykładowcę, nawet dwóch, którzy absolutnie uwodzili mnie swoim intelektem. Niemniej jednak - byli już nie pierwszej, ani nawet drugiej świeżości. Wszystko fajnie, ja rozumiem, ja posłucham, ja podziwiam, nauczę się, ale też młodego mięska potrzebuję. Bez oszustw. Mądrych panów wciąż mało, więc gdy na nich trafiam, chętnie na chwilę choć z nimi porozmawiam. Nie przyznałam się Panu, że Nowa Lewica Amerykańska działa na mnie jak afrodyzjak. Mills i Marcuse. Od razu przypomniała mi się filozofia w liceum. Wtedy też uczył mnie pewien mądry pan. Przy tym był bardzo młody. Na domiar złego był niestety bardzo przystojny. Całkiem w moim guście. Długowłosy rock'n'rollowiec w sztruksowych marynarkach, dzwonach i z gitarą na plecach. W czasach, gdy Gillan z Morrisonem byli moimi osobistymi bogami, taki gość robił szał w moim mózgu. I tak jak zawsze, po latach nadal jest przystojny, nadal jeszcze młody, ale już tą mądrością furory nie robi. Na mnie, przynajmniej. Muzykę jednak wciąż robi wyśmienitą.

Kurtka - autentyk po Tatusiu. Prawdopodobnie starsza ode mnie.
Chuć, chucią, a teraz czasy się zmieniły i poszłam, jak wspominałam w swoim pierwszym poście, w inny klimat. Z większą atrakcyjnością kredytową. No, ale to tak oficjalnie. A nieoficjalnie mam chyba gdzieś jeszcze jakieś dzwony w szafie...

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

I'm going down, down, down, down, down, down...

Od kilku dni nie opuszcza mnie nastrój skrajnego dodupizmu, więc nic sensownego nie napiszę. Koło się zamyka być może właśnie w ten sposób i to, co napisałam w pierwszym swym poście wkrótce stanie się prawdą. Słomiany zapał. By pisać trzeba mieć o czym, albo choć mieć wenę. Muzy mnie opuściły. Trzeci dzień spędzam na mało urokliwym nicnierobieniu.
Doszłam jednak do pewnego wniosku. Do kilku nawet. Ten najważniejszy, najbardziej oczywisty jest taki, że lubię fotografować i to jest dokładnie to, co sprawia mi nieustanną przyjemność. Jednakowoż ograniczenia sprzętowe spędzają mi sen z powiek. Wynikają - nie prawdopodobnie, ale za całą pewnością - z ograniczeń finansowych. Na te zaś wpływ mają moi pracodawcy, poczciwi i oszczędni. Oni najwyraźniej nie zamierzają inwestować w młodych zdolnych fotografów. We mnie nie zamierzają. Wieprze. Taki talent się zmarnuje. Jak nie zrobię kariery to zawsze będę miała na kogo zwalić.Jak zrobię, to przy pierwszej możliwej okazji (tzn. gdy będą mi wręczać jakąś nagrodę) zachowam się jak "stara Chylińska". Tak właśnie. Tak się zachowam. "I tak powiem. Banda złodziei polskich decydentów".
Nie chcę jednak zasmucać. U mnie nieustannie tak jest. Od euforii do depresji. Jutro może będę bardzo szczęśliwa. Nie. Jutro chyba nie. Ale w środę, albo w piątek to mogę być. Mogę być...a tymczasem coś dla oka, czyli skrawki mojego reporterskiego życia na prowincji. Indżoj!





Fin

sobota, 13 sierpnia 2011

I need a man to love me

Nie pisałam od kilku dni i dostałam sygnały, że "się opuściłam w pisaniu". Czyli jednak ktoś czyta.
Będą smuty dziś.
Siedzę przed moim laptopem i klikam w klawiaturę moimi pięknymi, nowymi paznokciami. Czuję się nieco spowolniona, gdyż atak paniki przydusiłam tabletką Relanium i dwoma Coaxilami. Bolało mnie gardło okropnie, więc w obliczu widma nadciągającej pracy popadłam w panikę, co wzmogło ten, najprawdopodobniej, nerwoból. Ugasiłam go sporo ilością wszelkich farmaceutyków. Jest mi teraz błogo, doprawdy, więc zdecydowałam się wyznać wszem i wobec, że jestem zakochana. Nieszczęśliwie i bez wzajemności. To jednak nie jest nic dziwnego, gdyż zawsze tak jest. Jedyne, czym obecne zakochanie różni się od poprzednich jest to, że tym razem w człowieku, który okazał się być zupełnie dobrym. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że ja swoich wszystkich ukochanych zawsze skanuję z wad. Ten wady ma, ale ma zalety, których nie potrafiłam dostrzec wcześniej. Przyznaję, że źle go oceniłam i teraz jest mi przykro z tego powodu. Ale trudno. I tak z tego nie będzie nic. Nic by nie było i to czułam od początku. Nie przeszkodziła mi, niestety, owa świadomość w zakochaniu. Potrzebowałam trochę czasu, żeby rzecz po imieniu nazwać. I nazwałam. Teraz tylko, jak zawsze, zniechęcę go do siebie i ucieknę. Zmienię pracę pewnie, być może będę musiała i, prędzej czy później, zapomnę. Raczej odkocham się, bo pamiętam wszystkich.

Przepraszam, że takie dziś smuty, ale jestem w podłym nastroju.

 

niedziela, 7 sierpnia 2011

Drażliwa wena, raz jest, raz jej nie ma...

Jest niedziela. Najgorszy dzień tygodnia. Przez to chorowanie byłam wyłączona z życia na jakiś czas. Od poniedziałku wracam do pracy. Nie mogę się już doczekać tych nerwów, stresu, kłótni, obrażania siebie i na siebie. Już dziś się zaczynam denerwować, jak pomyślę o jutrze. Za chwilę wybywam się doalkoholizować, bo jak powszechnie wiadomo świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia. Tymczasem wrzucam kilka zdjęć z ostatniej wyprawy po złote runo (czy tam skrzyp polny, jak na nasze libiąskie warunki) pod Marchewkowy Krzyż (tam najlepsze plenery).
Pod Marchewkowy Krzyż chodziłam z wszystkimi moimi chłopakami (w sensie moimi kolegami, żeby jasność była). Rozciąga się stamtąd całkiem fajny widok na cały Libiąż i okolicę. Ostatnio, jak tam przybyłam, okazało się, że wszystkie miejscówki zajęte. Nie mam pretensji. Wszyscy lubimy imprezy pod krzyżem, pod tak zwaną chmurką. Odeszłam właściwie z kwitkiem. No, może coś się udało wykroić. To, co tam z Anną wyprodukowałyśmy, niniejszym zamieszczam. 

Buszujący w zbożu - wersja dosłowna   





Buszowała Anna na moją wyraźną prośbę. Nie powiem, że obyło się bez protestów. Ale mój dar przekonywania, czy też brak oporu nie do pokonania, sprawiły, że jakoś poszło. Wpakowałam się co prawda w mrowisko i to nie należało do najprzyjemniejszych doznań, ale beczka śmiechu (czego tu nie widać) była.

  
 
  
Nawet ja, byłam w tak dobrym nastroju, że ochoczo się fotografowałam

















Nie ma to jak sesja pod krzyżem. Plenery sprzyjają dziwnym zachowaniom. Mam takie wrażenie, że w obliczu natury człowiek się nie raz głupio zachowuje. Tak jak ja się tutaj głupio uśmiecham...

Gucie zapylacze



I tyle wojaży. Na koniec kiepskiej jakości, ale jednak, zdjęcie widoku z góry. Wcisnęłam się między grupy zakochanych koksów z ich solariowymi ukochanymi, popijającymi piwko na kocyku i okraszającymi każde zdanie odpowiednią ilością "kurwa" i "ja pierdolę". Jak domniemam wszystko to było wynikiem zachwytów nad widokiem z góry ;)

Prosto spod Marchewkowego Krzyża specjalnie dla Was relacjonowała Jess Javellin von Gillan ;]  

A no i zapomniałabym! Jest runo!

piątek, 5 sierpnia 2011

Miłe złego początki

Zawsze zaczyna się tak samo. Schemat od euforii do depresji. Jeszcze nie mam fazy końcowej, ale wiem, że nadchodzi. Nadciąga koniec świata w 2012, zapowiadany przez Majów i znanego ufologa z Libiąża, którego to trzykrotnie porwali obcy. Ufologa zostawiam w spokoju. Ma chłop swoich małych, srebrnych przyjaciół, których spotkał po raz pierwszy w łazience, gdy wstał w nocy poruszony hałasem, wydawanym przez chomika. Wtedy ich spotkał. W tej sytuacji dobrze, że nie mam chomika. Mam jednak łazienkę, więc ryzyko jest zawsze.
Mój prywatny koniec świata zawsze zaczyna się tak samo. Spotykam osobnika płci męskiej, na którego, będąc osobą dobrego zdrowie psychicznego, nie zwróciłabym uwagi. Ale zwracam, bo zdrowie i lata już nie te i człowiek coraz mniejsze wymagania ma. Od razu stwierdzam, że jest to facet nie do użytku, ale ma coś, co  może mnie zainteresować, np. brwi jak szyny kolejowe, bujne włosy na rękach, czy też sportowy wózek, który swe lata świetności miał w czasach, gdy jego obecny właściciel gustował w trzykołowych rowerkach. Kolokwialnie mówiąc, skreślam chłopa na wejściu. Bo jest w moim osobistym paranoidalnym mniemaniu na przykład za niski, za krótkie ma włosy, za grube nogi, za krzywe zęby, za kiepski samochód, ma dziewczynę (to przeważnie świadczy na jego korzyść - ktoś go chciał, więc ma coś, o czym ja nie wiem, ale ona wie i to znaczy, że coś w tym człowieku może być naprawdę pociągające) i tak dalej. Spotykam chłopa drugi raz i już wiem, że jest źle, a może nawet już jest całkowity beton. Ukrywam się z tym betonem. Czerwone lico ukrywam pod warstwami makijażu. Moje przyjaciółki już przewidują te rozliczne, żenujące sytuacje, które raz po raz będę stwarzać, zarówno sobie jak i jemu. Ostrzegają mnie, ale potem i tak zmuszone są wysłuchiwać po stokroć tego samego. Ich cierpliwość wynika, myślę, z rutyny. Wszak sytuacja nie dzieje się po raz pierwszy i zdarzy się jeszcze w przyszłości. Moja kapryśna natura uwielbia bowiem pakować mnie w ciągłe psychozy na tle erotyczno - towarzyskim.
Wstydzę się. Za siebie, że taka popadłam i z niego, że taki. Bo te nogi czy te włosy etc. Ja widzę, jak inni to widzą, nawet kiedy nie widzą. Więc chodzę po kątach i się czaję. W środku gorejąca, na zewnątrz - głaz polodowcowy. Do czasu, aż nie wytrzymuję i w przypływie dramatyzmu (nawyku nabytego pod wpływem nieustannej lektury pism innych wariatów, narkomanów i alkoholików, jak Staszek Przybyszewski) postanawiam "się uwolnić" i gościa oświecić. Po oświeceniu zwykle delikwent nie wie, co zrobić z tak nagły i gwałtownym naporem niezrozumiałych dla niego wyznań. Decyduje się więc na zbagatelizowanie sprawy, co doprowadza mnie na skraj rozpaczy. W poczuciu hańby i upokorzenia, odchodzę w siną dal. Poprzysięgam zemstę. Jemu. Sobie. Całej ludzkości. Choruję jakiś czas okrutnie na nienawiść ogólnoludzką, potem stwierdzam, że już nigdy przenigdy żaden gucio nie stanie na mej drodze i tak trwam. Aż do następnego razu. I historia zatacza koło.
Ja nie mówię, że jest źle. Że mi jest przykro, czy coś. Bardzo jest mi teraz nieprzyjemnie. Przyjemność dała by mi możliwość zdzielenia tego człowieka jakimś elementem po głowie. Żeby nie ryzykować uszkodzenia ciała, mogłaby to być packa na muchy, a do okładania dołożyłabym wówczas obrzucenie wulgarnymi epitetami, Teraz tylko troszkę zionę pyłem z otchłani wściekłości. Jeszcze jakiś czas. Przejdzie mi. Potem znów znajdę kolejnego gucia i przez jakiś czas będę rzygać tęczą...

środa, 3 sierpnia 2011

Working Class Hero

Od kilku dni jestem na L4. A wcześniej byłam na urlopie. Pierwszy raz w życiu usiłowałam być spontaniczna. Mówiłam znajomym - A wezmę se wolne, pojadę w góry na kilka dni.  Wolne w mojej pracy, jak by to szumnie nazwać " w tym zawodzie", to jest coś jak brak lojalności. Pracę masz, po humanistycznych studiach (sic!). Miast tyrać od rana do nocy, bijać ukłony w kierunku wspaniałomyślnego szefa, który ciebie, właśnie ciebie wybrał (a miał miliony chętnych na twoje miejsce, takich co za darmo wykonają dwa razy więcej niż ty) wybrał właśnie ciebie. Ludzki pan, znaj jego łaskę.

A ja tym wzgardziłam i poszłam na urlop. Prawdopodobnie wynika to z poczucia, że moje dni w tej "firmie" są policzone. Nie z mojej winy, rzecz jasna. Z winy systemu. System jest zawsze winien wszystkiemu. Zamachom terrorystycznym, wojnom, głodowi, tym, że niemłode już kobiety wciąż noszą legginsy jako spodnie i zbyt krótkim umowom o pracę. Poszłam. Duma mnie rozsadzała. Taka jestem zarobiona, że kilka dni wolnego mi krzywdy nie zrobi. W Polskę pojadę. Tak. W góry. Ja, człowiek o znakomitej kondycji fizycznej. Będę symulować odnawianie więzi z naturą. Bo jak dotąd bliskie więzi to ja mam tylko z komputerem. Umówiłam się z przyjaciółką, że jak się POGODA POPRAWI - jedziemy!
Poniedziałek - na termometrze 15 stopni Celsjusza. Z nieba ostro naparza deszcz. Wtorek - bez zmian. Środa - dalej leje, ale cieplej. Pojawia się natomiast nieprzewidziany przeze mnie katar. Ostatecznie tracę nadzieję na jakikolwiek wyjazd. Ratuję się myślą, że w piątek robimy z dziewczynami grilla. Myślę, choć tyle będzie z tego urlopu. Czwartek - deszcz dał sobie spokój i coś nawet temperatura podskoczyła, ale wieczorem z wizytą przychodzi do mnie ból gardła, a w darze przynosi mi gorączkę. U mnie też temperatura podskoczyła. Nie bez żalu rezygnuję z piątkowego grilla. Sobota - stan krytyczny. Poratuję się w przychodni. Lekarz mi na pewno zaleci jakieś farmaceutyki, zaaplikuję sobie i przejdzie. W przychodni dyżur pełni jakaś miła młoda koza w kitelku, która obmacawszy moje migdałki, stwierdza, że nic mi nie jest, żebym piła sobie Ibuprom, skoro mi Fervex nie pomaga. Wychodzę stamtąd, jak mawia mój Brat "już na pełnej kurwie". Pakuję się pod pierzynę (tak, tak nawet latem śpię pod pierzyną i w skarpetkach - seksi pidżamki odpadają z przyczyn czysto technicznych). Aplikuję końską dawkę wszystkiego co mam, myśląc - jak umrę to trudno, ewentualnie mi się poprawi. Ani śmierci, ani poprawy. Nie mówię już wcale. Za to, jak bardzo elegancko stwierdził kiedyś mój kolega, cieknie mi z nosa jak z kranu.
Zwlekam swe gorejące ciało, obleczone w pidżamkę w troskliwe misie (trzeba tutaj dodać, że każdy, absolutnie każdy na widok tej pidżamki wybucha śmiechem - mój Tato kiedyś stwierdził nawet, że jak leżała złożona na półce, przekonany był, że to ręcznik). Oznajmiam członkom mojej rodziny, że to koniec, że umieram i że nie przekazałam po mojej śmierci nikomu moich składek do ZUSu (jakaś tam była taka opcja przy wyborze OFE). Matka stwierdziła - "To se zadzwonisz przecież do Przemka i mu powiesz, że chora jesteś, zrozumie, przecież też człowiek". Szczególnie ta ostatnia część brzmiała wyjątkowo dziwnie. Nigdy o nim nie myślałam w tych kategoriach. Ogarniam się i charczę Przemkowi do słuchawki, że jestem w stanie agonalnym, ale do wtorku na pewno wydobrzeje.
W poniedziałek gnam do mojej ulubionej lekarki. Ta, oczywiście diagnozuje mnie natychmiast i zgodnie z moimi oczekiwaniami pakuje mi końską dawkę leków. No i się kuruję.
Jestem w domu już drugi tydzień i z przykrością stwierdzam, że brak pracy doprowadza mnie do szału. Nieustannie myślę, czy my mamy to, co inni mają. Codziennie wertuję stronę konkurencji. Myślę, czy myśmy to mieli, czy nie mieli. A jeśli nie, to czy jak wrócę, to nie będzie za późno, żeby to uskutecznić. Paranoja. Gdyby nie cieknący nos i kaszel a la wczesna gruźlica, pewnie bym się pofatygowała, zajrzeć do redakcji. Ale nie. Trzymam się twardo opcji, że zdrowie najważniejsze. No, bo co jeszcze? Pieniądze? Tak. Ale tu już stawiam na bogatego męża. Nic innego mnie nie zmusi do ślubu. No chyba, że się zakocham. Ale to będzie oznaka, że z moim zdrowiem jest źle. Tym psychicznym, oczywiście.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Bajka dla małej driady

Jestem przesądna. Lubię horoskopy, wróżby, talizmany etc. Jestem mocno pogańska. Nadaję wartość przedmiotom. Niezdrowo popadam w kult wszelaki. Czyni mnie to osobą podatną niezwykle na wszelkie sekciarskie werbunki. Jeszcze do żadnej nie należałam, ale to tylko dlatego, że nikt mi dotychczas żadnej intratnej propozycji nie złożył. Jedną z wielu osób, które darzyłam bezgranicznym umiłowaniem był Jim Morrison. Głównie za jego dionizyjski nietzscheanizm i nieskrępowany erotyzm. Lubię się uzależniać na krótko, potem nie móc się uwolnić, aż w końcu popadać w całkowitą depresję.I generalnie podejrzewam się o bycie kryptoerotomanem. Nie mam na to zbyt wielu dowodów, ale coś jest na rzeczy. Tylko patrzeć, jak zacznę chodzić na te wszystkie mitingi grup wsparcia.

Będę sobie zmieniać imiona, żeby móc czuć się anonimowo. Oni mnie tam na pewno wesprą i wyleczą. Ze wszystkiego. Ale nie o tym miało być.
Miałam dziś piękny sen.
Rzadko pamiętam, co mi się śni. Szkoda, bo lubię pamiętać i analizować. Jak to mawiają ci, dla których to nie jest tak śmieszne, jak dla mnie - wierzę w sny. Oczywiście muszę tutaj odstawić Freuda, bo analiza pod tym kątem wykazałaby z pewnością coś, czego nie chcę wiedzieć...
Sen był o lataniu. Konkretniej o lataniu na miotle.W sensie metaforycznym, rzecz jasna. Byłam w nim czarownicą. Nie taką starą rurą z brodawkami na nosie, ale taką... może trochę rodem z Bułhakowa. Miałam piękne, długie, krwistoczerwone włosy, ale nie byłam blada. Miałam skórę w odcieniu czekolad rozcieńczonej mlekiem. Moje ramiona i uda pokryte były dziwacznymi tatuażami. Uciekałam przed smokiem. Smok, jak to smoki mają w naturze, był wyjątkowo demonicznej urody. Ogromny, złotozielony potwór ścigał mnie po niezmierzonych przestrzeniach. Zaskakujące jest to, że nie strach mi towarzyszył, a jedynie dzika rozkosz, płynąca z możliwości latania. Niemal czułam, jak wiatr wplata swe łakome ręce w moje włosy, jak powietrze nie stawia żadnego oporu. Przyjemność unoszenia się nad polami złoconymi zbożem i niebo. Niebo było fantastyczne. Głębokie, takie niemal granatowe, różowe i letnie. I bezkresne. Pamiętam jeszcze ( i to było zdecydowanie najtrudniejsze w tym śnie) las. Drzewa tak wysokie, że ich szczytów nie podobna dojrzeć, co dopiero wzbić się ku nim. Chłodny, pachnący i ciasny. Pokonywanie labiryntów z gałęzi jednak wcale nie sprawiało mi trudu. Wszystko było dziwnie przyjemne, póki mogłam być nad ziemią. A mogłam cały czas. Był też wysoki, surowy budynek z czerwonej cegły. W środku pusto. Deski z wystającymi gwoździami, jakieś stoły, dużo piasku. Tam jedynie przez jakiś czas moje stopy nurzały się w ciepłym piachu. Wszystko to jednak trwało krótko, bo zjawił się skrzydlaty gad i znów musiałam uciekać. Zleciałam z samej góry tego ceglanego molochu i znów mogłam unosić się nad "łąki złotą plamą" - jak śpiewał niejaki Staszek Guzek (polecam sprawdzić tego pana).

Nie pamiętam jak się skończył. Może wcale się nie skończył. To był chyba najprzyjemniejszy sen w moim życiu. Nigdy rano nie czułam się tak. Po niczym. Nawet dobry seks nie daje takiej wewnętrznej przyjemności. Daje zewnętrzną, no ale taka jego rola. Staruszek Zygmunt pewnie by powiedział - za dużo literatury, za mało seksu. Tymczasem ja kładę się spać.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Carnivorus politicum

Jestem. Uległam namowie. Jednakowoż to, że jestem, nie oznacza, że się jutro nie zniechęcę i nic już nie napiszę tutaj. Zacznę oczywiście od słodkiego pitu-pitu.
Jestem kobietą. Nawet jeśli lubię męskie zegarki, męskie paski, męskie koszule nosić, wciąż pod tym wszystkim pozostaję kobietą i na widok młodego Roberta Planta czuję mocno przyjemny wir w podbrzuszu. Staszek Przybyszewski miałby na ten temat zapewne wiele do powiedzenia. Niestety nie żyje. Coś tam jednak po sobie pozostawił (nie mówię o dzieciach, bo tych było wcale nie mało) i to właśnie, co pozostawił wyjaśnia, co chuć gorejąca z człowiekiem robi. I o tym będzie.

Odkąd sięgam pamięcią kochałam się w złych chłopcach. Brzydkich i złych. Czasem brudnych, ale jak to odkrywałam zdążyłam się jeszcze szybko wycofać. Chłopcy ci, mieli jedną cechę, która wysuwała się na pierwszy plan. Byli, w swoim wyobrażeniu, całkowicie zajebiści. No i w zdumiewającej większości przypadków do tej swojej cechy przekonywali i mnie. Zajebiści chłopcy w domu bywali bardzo konkretnymi ciapami, uzależnionymi od swych rodzicielek. Na takich trafiałam. Ale szukałam w ich twarzach rysów Iana Gillana, w ich długich włosach - pukli godnych wokalisty Led Zeppelin, w ich dłoniach smukłych palców Jimi'ego Hendrixa. Rachityczni, długowłosi gitarzyści i poeci, snujący się ulicami Krakowa (koniecznie, bo gdzie indziej jest tak klimatycznie...). Inni mnie nie interesowali. Tutaj trochę przewinę, bo się robi przydługawo i nudnawo.
Poszłam na studia do Krakowa. Zamiast uduchowionych poetów i gitarowych wirtuozów spotkałam wielu przebierańców. Skończyłam studia i wróciłam na prowincję. Poszłam do pracy i postarzałam się o dziesięć lat w pół roku. Ala nie narzekam na brak zainteresowania. Widać stara dziewczyna może być dla niektórych interesująca. Znalazłam tu adoratorów, którym nie brak fantazji. Brak im innych cech, których bym pożądała, ale nie fantazji. Albowiem przemyślałam dogłębnie sprawę i odnalazłam "prawdziwe" wartości...  I tu na tej zapadłej prowincji zatrzęsło mną kiedyś okrutnie. Niby nic, a jednak przybyszewska przypadłość mocno zmieszała mi się z krwią. I popadłam w zagubienie. Bo jakże to tak być może. Ja, eks-quasi-hipis uległam lokalnej polityce. A uległam. Wstyd mi się przyznać, ale leżę i kwiczę z radości, gdy tylko o tym pomyślę. Jakie to niezdrowe! Takie krwiste, soczyste, (bogate), mięso polityczne. Przedstawiciele lokalnej władzy zwykle przybierają postaci brzuchatych, wąsatych panów, którzy w wyświechtanych marynarkach z mównicy przemawiają słodko: "Szanowny Panie Burmistrzu, Wysoka Rado (srutututu) w dniu dzisiejszym przychodzi mi tutaj stawać (albo staje mi tutaj przychodzić - bez znaczenia, ważne, by zachować podniosły ton) by zabrać głos w sprawie śmieci, autobusów, żłobków, szpitali etc." Ale na naszej prowincji znalazło się coś pachnącego, nie wąsatego i brzuchatego.
Młode mięso, krwiste, jeszcze pełne wigoru, o lśniącej sierści, jeszcze nie poranione sidłami, więc odważne. A zdolność kredytowa jaka pociągająca! Złote zegarki, markowe garnitury, złote spinki do mankietów, złota karta w ekskluzywnym klubie fitness, wakacje na Malediwach, albo śmiganie na desce we włoskich kurortach. I to właśnie sprawiło, że wszelki duch zesłał mi łaskę żywego zainteresowania polityką. Teraz z wielkim podnieceniem zrywam się o 5.40 rano by zdążyć na autobus, który zawiezie mnie pod urząd miasta, gdzie przez kilka godzin będę z niestrudzoną uwagą brać udział w sesji rady miejskiej (która obfituje w długie i nudne wywody pań z magistratu, przedstawiających rozmaite ustępy od wszelkiej maści uchwał). Ale to nic wszystko nic, dla wyższych celów wszak warto się pomęczyć. W odstawkę poszły rockowe koncerty i nieśmiałe podrygi na karaoke. Co tam takie! Teraz żywo mnie interesuje wyłącznie polityka. Zamiast nóg mam lewicę i prawicę. No i centrum. Centrum dowodzenia.