piątek, 20 września 2013

Z pamiętnika starej panny: Buka cię szuka!

Nie wiem, jak to się stało. Nie wiem. Teraz to się już całkiem potraciłam. Chodzi o mężczyzn. Zawsze o nich chodzi. Czasem jednak uda się jeszcze podciągnąć to pod jakąś pokrętną historię, ale tym razem pieprzę to. Powiem, czym moja wątroba obciążona.
Otóż, gdy patrzę w lustro to się zastanawiam, co tam w środku jest. Bo przecież to nie mogę być ja. To musi być jakaś Buka, co ukradła poczciwego Łyska, co lubił długowłosych gitarzystów, przeintelektualizowanych, romantycznych typów. Teraz lubię tylko typów.

poniedziałek, 9 września 2013

Handluj z tym!

Jakiś czas temu popełniłam tekst o tym, jaki to fejsbuczek zły i nędza jak z niego wycieka, bo w nim matki z dziećmi i intelektualne pustostany gimbazjalne na dobre się już rozpanoszyły. Sama miałam dość tego całego gówna, które mi moja tablica co dzień serwowała. No ileż można się zastanawiać, kto to też mnie chce mieć w gronie znajomych. Od kogóż to zaproszenie, co ma nazwisko mi nieznane (po mężu, jak wnoszę) i zdjęcie dziecka/dzieci w okienku profilu. Dobra, ja też mam dziwne zdjęcia. Ja jednak mało kogo zapraszam, bo mi na ilości nie zależy. Zrobiłam więc czystki. Wypieprzyłam część osób do dalszych znajomych, wyłączyłam czat, posegregowałam treści, które chcę widzieć codziennie i zmiany statusów osób, które mnie interesują. 

Content kradziony
I co? I okazało się, że jest fejsbuczek bardzo przydatnym narzędziem. Można przecież sobie wszystko pięknie ustawić, tak, by trafiały do nas tylko te informacje, które chcemy czytać. Wszystko da się ustawić, ale oczywiście trzeba chcieć. I tu wyrosła mi nowa grupa ludzi.

czwartek, 1 sierpnia 2013

W moich snach wciąż Warszawa

Dziś rocznica powstania, żadne odkrycie. Nigdy nie robiłam takiego postu, więc i teraz nie będę się silić na patos. Chciałam tylko napisać, że bardzo lubię stolicę naszą zacną. Dla mnie to wciąż Warszawa, a nie Warszawka. Choć pewnie kiedyś i tak o niej powiem.  Z racji, że to miasto bardzo lubię i nieustannie za nim tęsknię i wciąż chciałabym tam wracać, a niestety nie zawsze mogę i jako, że "wszyscy jesteśmy dziś warszawiakami", w ramach wspomnień, wrzucam odgrzebane dziś zdjęcia z Warszawy.

Co mnie denerwuje i dlaczego wszystko

Przyznam bez bicia i tortur, że jestem hejterem i nic, co hejterskie, nie jest mi obce. Jednakowoż zastanawiam się, czy aby sformułowanie "hejter" nie jest nadużyciem. Bo może wystarczyłoby powiedzieć "jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań". Narzekanie jest bowiem jedynym sportem, który uprawiam, i choć nie robię tego wyczynowo, mam sukcesy. Ale do rzeczy. Blogerki modowe i te panie, co sobie makijaże przed kamerką na jutubie robią, kręcą czasem filmy zatytułowane "haul" albo "ulubieńcy miesiąca".  To i ja wykonam coś w tym guście. Otóż, moi kochani, dziś przychodzę do Was (tak tam mówią, a wiem, bo przecież oglądam) z hejtem miesiąca. W lipcu nazbierało mi się kilka hejtów. Nie jest to nic osobliwego, nic, co nie zdarzałoby mi się wcześniej, ale wcześniej nie robiłam z tego spowiedzi, więc zapraszam do czytania i aktywnego udziału.



czwartek, 4 lipca 2013

Choroby religijne, czyli czego nie czytać, jeśli ma się skłonności to fantazji erotycznych

Muszę sobie przyznać, że nie jestem zbyt wierzącą osobą. Właściwie w ogóle nie jestem wierząca. Mimo wysiłków moich rodziców, aby wychować mnie na porządną chrześcijankę, moje credo życiowe wciąż brzmi "wiara to niewiedza". Byłabym jednak bardzo kłamliwą francą, gdybym nie przyznała, że w życiu miewałam momenty fanatyzmu religijnego. Nie kładłam się krzyżem przed ołtarzem, ani nic z tych stereotypowych manewrów. Nie, nie, niestety u mnie wszystko się odbywa na poziomie głowy.
Prawdę mówiąc, nie muszę ćpać, żeby się odurzać. Natura obdarzyła mnie wyjątkowo paskudną skłonnością do fantazji i przemyśleń. I uwierzcie mi, miks tych dwóch cech to jest jak jazda wyścigówką bez uprawnień i umiejętności. Fajnie, póki nie ma innych samochodów i nie trzeba zmieniać biegów. 

Wracając do religii, wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Ćwiek, Jakub Ćwiek. Któregoś razu trafiłam na "Kłamcę" i od razu poszłam z nim w tango. Szybko się uzależniłam i stałam fanką, czy też nawet wyznawcą. Wyznawca to słowo, akurat pasujące do mnie lepiej. Fani są plebejscy, a wyznawcy to prawdziwi hardkorowcy. Kłamca szybko stał się mężczyzną mojego życia. Myślałam, same pipki wkoło, to co mi szkodzi kochać papierowy ideał? Nic nie szkodzi, a jeszcze jest na zawołanie, skarpet za wersalką nie zostawia, nie beka przy jedzeniu, a i do ulubionych momentów można wracać po sto razy. Ale właśnie w sadze Kuby Ćwieka pojawiły się te postaci cudaczne, w których istnienie nigdy nie wierzyłam, a teraz już mi coraz bliżej do tego, by zaryzykować. 

Lans Macabre/ "Liar" by Robert Sienicki

Aniołowie. Posłańcy niebiescy, żołnierze Pana i inne, nadmuchane jak lala z sex shopu, określenia. Aniołowie u Ćwieka bardzo mi pasują. Są posłuszni, zafiksowani na wykonywanie rozkazów i zdobywanie uznania szefa. A najlepszy jest Michał, bo jest to taki anielski Mike Tyson, co mieczem wymachuje i ma tatuaż na twarzy.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Co krakowskie Koty mają wspólnego z Beyonce?

Byłam ostatnio na festiwalu "młodych zdolnych gniewnych". Emergenza. Poza zespołami, które umilały gościom czas, był konkursik. Obiecywali, że jak się wypełni kupon to będzie losowanie i można będzie wygrać gitarę. Nie umiem grać, ale bym sprzedała.
Pognałyśmy ze Stejsi czym prędzej, co by wypełnić kuponik, ale organizatorzy nas wydymali, bo losowania nie było. No przynajmniej nie tego wieczoru... Byłam i jestem wciąż niepocieszona. Już szykowałam przemowę ze sceny. Widziałam się tam, jak wchodzę - jak po odbiór Oscara. Dziękuję wszystkim, i każdemu z osobna, jestem wzruszona, mówię, że nigdy nic nie wygrałam (odgrywam rolę małych dziewczynek, co wygrywają talent szoły - łzy, wzruszenie, smutna historia etc.). Chciałam dobrze, wyszło jak zawsze.

źródło: pudelek.pl
"Młodzi, zdolni i gniewni" rzępolili przez pięć godzin. Zmęczyli mnie. Niektórzy tak dali czadu, że aż po sali uniósł się ostry smrodek. Mogła to być też wina kibla, ale nikt go za rękę nie złapał, więc nic mu nie można zarzucić. Mniejsza o to. Zrobiłam zdjęcia. Fotorelacja - tak się na to mówi. I myślę - dam im (tym od smrodku), będą mieć foty, w końcu początkujący zespół to powinni się cieszyć. A tu żem się pomyliła.

sobota, 30 marca 2013

Kłamstwo z połykiem, czyli o ukrytych szowinistach

Mówią, że kto nie ma szczęścia w miłości, ma farta w kartach. Nauka dla mnie z tego taka, że powinnam spróbować wreszcie zagrać w totka. Mówią też, że nie ma nic gorszego niż urażona duma. Bez znaczenia  - męska, czy kobieca. I tak oto dostałam kosza niedawno. Nie żeby to był pierwszy raz, bo akurat w tej materii moje życie to dość wyrównany mecz. Tym razem jednak sprawa się rypła wyjątkowo dla mnie niekorzystnie. 

Spotykałam w życiu różne typy mężczyzn: egoistów (mniejszych i większych), narcyzów, metroseksualnych gapciów, przeintelektualizowanych nudziarzy, podstarzałych amantów, Piotrusiów Panów, dupcyngieli, skurwieli, cudaków postrzegających się jako artystów, ale nigdy nie poznałam jeszcze szowinisty. Wielu moich serdecznych kumpli miewa nienajlepsze zdanie o kobietach i się z tym nie kryje, ale zwykle kpiny  te, dotyczą spraw oczywistych, jak kierowanie pojazdem czy też różne techniki zarzucania fochem. I ja też doceniam ten rodzaj brutalnej, ale jednak, szczerości. 

No ale wreszcie dopadła mnie ten zaszczyt. Stanął na mej drodze książę. Książę na rumaku.

sobota, 2 lutego 2013

Nie czytaj, bo jeszcze będziesz inteligentny!



Mój brat zasłyszał gdzieś, że ludzie biedni mają na ścianie plazmę, a ludzie bogaci – książki. Zgodnie z tą maksymą – patrząc na moją ścianę - można stwierdzić, że jestem krezusem. Po całym pokoju walają się książki (obok kubków z niedopitą kawą/herbatą i niezliczonej ilości szminek i lakierów do paznokci). Kosmetyki to moja prymitywna namiętność i wstydzę się jej oficjalnie, więc nie będę się nad tym rozwodzić tutaj. 

Z mojej pasji do posiadania książek wynikałoby, że nie jestem statystycznym Polakiem i czytam więcej niż jedną książkę rocznie. Statystycznym Polakiem nie jestem z całą pewnością, jednak nie sądzę, by było tak z powodu ilości PRZECZYTANYCH przeze mnie książek.

niedziela, 27 stycznia 2013

Wstań pan, reklamówki mi się zmęczyły!


Miłość moja do autobusów jest jak małżeństwo z rozsądku. Jesteśmy ze sobą nie z powodu wzajemności, lecz tylko z uwagi na obopólną (względnie) korzyść. Ja płacę, on wiezie. Przez lata nawykłam do rozlicznych niewygód podróży. Spóźnienia, lekceważenie sygnału „przystanek na żądanie”, śmierdzący pasażerowie, a nawet ci, co to nie lubią siedzieć tyłem do kierunku jazdy, nie irytują mnie tak, jak pewien rodzaj pasażerów, tak zwane „stare baby”. Bynajmniej mam tu na myśli osoby w podeszłym wieku, czy schorowane, czy też tylko kobiety. Pasażerowie, o których mowa, dzielą się na dwie grupy: tych, którzy jeżdżą bez biletu, bo mogą i tych, którzy jeżdżą bez biletu, bo choć nie mogą to uważają, że mandaty dotyczą tylko młodzieży.

"Po świętym Mateuszu, zimno chodzić w kapeluszu". Źródło: ulubione FFR

sobota, 19 stycznia 2013

Gdzie szukać męża

Szukam męża. Nie chłopaka na dziki seks, ani starego dziada z kupą forsy. Starzeję się chyba podobnie do psów. Każdy rok liczy mi się inaczej, a ostatni to mi chyba z dziesięć lat przyłożył. Co za tym idzie, coraz bardziej myślę o tym, że nie chcę umrzeć jako catwoman (czytaj jako samotna staruszka zjedzona przez własne koty). Żeby tego uniknąć w pierwszej kolejności wystrzegam się kotów. Lubię te futrzaki bardzo, bo są obrażalskie, wszystko mają w dupie, lubią jeść i spać i są puszyste. Czyli całkiem jak ja.

wtorek, 8 stycznia 2013

Nawet najpiękniejsze nogi gdzieś się kończą


Każdy mężczyzna wchodząc z kobietą w relację bliższą, niż tylko gry i zabawy cielesne, czyli relację finansową (na przykład małżeństwo), powinien wiedzieć już o kobietach wiele. Nie żeby miało mu to jakoś pomóc, bo tak nie będzie, ale dla zabezpieczenia mentalnego. No to krótko. Primo ultimo: butów i torebek nigdy nie jest za dużo. I jeszcze: torebka nie jest od tego, żeby tak coś znaleźć, tylko po to, by się wszystko zmieściło. Drugie zagadnie najbardziej dotykać będzie tych panów, którzy powierzają swej wybrance kluczyki do pojazdu. 
Ja taka nie jestem to nie mam problemów ani z chłopem, ani z samochodem. Podejrzewam, że może to wynikać z tego, że nie jestem w posiadaniu żadnego z powyższych. W kwestii butów – nie mam za dużo, a tym bardziej na obcasach. 
Moje obuwie w niczym nie przypominają asortymentu klasycznej, eleganckiej kobiety. Dominują tzw. „buciory” (terminologia zaczerpnięta od Matki Rodzicielki). Buciory są to buty, których cechą charakterystyczną jest to, że są płaskie, sznurowane i nie za bardzo czyste. Doskonale pamiętam pewną sytuację, kiedy to moje buty wyróżniały mnie na tle innych do tego stopnia, że zaczęłam nawet odczuwać pewien dyskomfort estetyczny. 
Do naszego miasteczka przyjechała delegacja notabli ze stolicy. Przybyli, by powzdychać nad urodą nowego budynku komendy policji i przy okazji posłodzić sobie nawzajem - bo co się posłodzi to nie zaszkodzi - a przy castingu na nowe stołki będzie – jak znalazł. Z racji uprawianej przeze mnie profesji, przybyłam z koleżankami i kolegami „po fachu” opisać ten spektakl. Na miejscu okazało się, że wszyscy są w miarę odpicowani. Panie na obcasach, panowie w garniturach, a ja w trampkach z Batmanem.
Obuw ani sportowy, ani elegancki, ani praktyczny. Ale dobrze mieć Batmana przy sobie.

Trampki moje, tak ociekają zajebistością, że nie ma miejsca by się  rozwodzić na ich temat tutaj. Kocham je miłością płomienna i dożywotnią, tak bardzo, że mogłabym o nich cały tom wierszy napisać. Tych, którzy nie rozumieją, jak można pałać uczuciem do obuwia, zachęcam do zapoznania się z twórczością współczesnego warszawskiego poety, Jacka Granieckiego. I tak to, moje niebywałej urody „conversy”, strasznie w tym tłumie wyglancowanych trzewików „dawały po oczach”. Jako, że moim celem nie było skupienie na sobie uwagi, poczułam, że dopasowanie stroju do okazji (kosztem nawet lekkiego porzucenia stylu) może być czasem najlepszym możliwym rozwiązaniem.
Mąż pięknej żony, oprócz pięknych nóg ma też piękną kolekcję gitar.
Wracając do mojej kolekcji. Drugim rodzajem obuwia, jakie posiadam „na stanie”, są koturny. Jedyną wadą tych butów jest to, że mają wyłącznie zalety. Łączą w sobie moje wymagania, jeśli idzie o estetykę i utylitaryzm. Dają efekt, jak obcasy, ale wygodniejsze są po stokroć bardziej. I najważniejszy element – ideologia. Koturny to buty na wskroś hipisowskie, a ja uważam, że estetyka przełomu lat 60. i 70. (w każdej niemal dziedzinie życia) jest jedyną słuszną drogą, jaką mogę w życiu iść. I idę. W tych koturnach idę, oczywiście.
Idąc tak, doszłam tylko do jednego wniosku. Mężczyźni, choć narzekają na wolniej poruszajże się w obcasach samice, kochają kobiety w szpilkach. I mimo, że wielu z nich powie, że go damskie buty tyle obchodzą, co nic - nie wierzcie w to. Nie dajcie się zwieść tym, którzy mówią wam: „Jesteś taka piękna, że dla mnie możesz chodzić nawet w klapkach „Kubota”, kochanie”, bo gdy zobaczą parę niezłych nóg, podrasowanych obcasami, to im „jak na gumce pofrunie łeb”.
Moja znajoma para znalazła alternatywne rozwiązanie kłopotu z upiększającym działaniem butów na wygląd nóg. On kupił sobie chude i zgrabne nogi z manekina, które postawił w salonie. Ona komentuje to krótko: „Ma piękną żonę i piękne nogi”. Piękna żona w cuglach wygrywa jednak z manekinem, bo jak mawiał jeden z moich ulubionych poetów: „Nawet najpiękniejsze nogi gdzieś się kończą”.

niedziela, 6 stycznia 2013

Zmieniam status z "wolna" na "coraz wolniejsza"


Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta, ale dawno, dawno temu, za górami, za lasami zorganizowana grupa pomysłowych dobromirów utworzyła w Polsce portal społecznościowy pod nazwą „Nasza Klasa”. Nazwa chwytliwa, nie trąciła mychą, pachniała sentymentem. Założenie było słuszne. Chodziło o to, by odnaleźć po latach kolegów i koleżanki ze szkolnej ławy.  Miałam konto, korzystałam z niego namiętnie, gdy portalowi wychodziły pierwsze ząbki. Rósł jednak szybko, zaczął źle się prowadzić i w fazie najbujniejszego rozkwitu porzuciłam go. Matka Moja Rodzicielka, wabiona podszeptami koleżanek, obytych z Internetem, założyła własne konto. I korzystała z portalu, jak bozia przykazała. Korespondowała z koleżankami z okresu przed wyginięciem dinozaurów, z kilkoma nawet umówiła się na spotkanie po latach. Radości była cała kupa.

Nie potrafię wyłapać tego momentu, w którym z kupy radości pozostała sama kupa. Miejsce spotkań stało się miejscem biesiady a la festyn w Cietrzewicach Dolnych, a ludzie zamienili się w pokemony. Konta zakładano osobom, których - w owym czasie - największym dokonaniem, była umiejętność samodzielnego korzystania z nocnika. Rodzice wychodzili z założenia, że im wcześniej – tym lepiej. Poza tym znajomych, jak butów i torebek, nigdy nie było za wiele. Powiedzenie „nie ilość, a jakość się liczy” odeszło do lamusa. Dopuszczalna granica obciachu została przekroczona tak wiele razy, że użytkownicy uodpornili się na wszystko, nie mając oporu przed umieszczaniem zdjęć USG płodu, czy też fotek z wanny lub z pogrzebu. Smak, przyzwoitość i prywatność miały taki sens jak miłość, wierność i uczciwość małżeńska w burdelu. I trwała ta Sodoma i Gomora, aż zesłał  Pan Fejsbuka.

Fejsbóg zstąpił z Ameryki i nastała jasność. Ja przystałam. Ja, pragnąca zasmakować wyprzedaży prywatności w zachodnim klimacie. Biało-niebieski dom dla nowoczesnych ludzi w skomplikowanych związkach, stał się kultowym narzędziem wzajemnej inwigilacji. Ale dziś, po kilku latach i Fejsbóg sprzaśniał. Nie na tyle jeszcze by zmienić kulturę masową w masowy brak kultury. Na szczęście. Ale dziadzieje. Wdarły się już do niego matki, szastające twarzami swych noworodków („Mam już dwa ząbki. Moja córeczka Oliwka”), grupa turystyczna („Egipt 2010”, „Tunezja 2011”) i zakochani („Z moim misiem. Kocham cię skarbie”). Po kilku latach znam tu już każdy kąt i nudzę się. Zaglądam, jak do lodówki – otwieram, patrzę, zamykam. I status tylko zmieniam. Z „wolna” na „coraz wolniejsza”. 

Najlepszy Fan Page na FB! źródło: Faszyn From Raszyn

piątek, 4 stycznia 2013

Chłopiec z gitarą byłby dla mnie parą

Tym razem będzie ckliwie i nawet nieco melodramatycznie, bo się zakochałam. Po raz kolejny zresztą i moich przyjaciół już to nie rusza. Znają mnie jednak i wiedzą, że te moje miłości to jest prawdziwa udręka i cierpienie dla otoczenia. Bo wszystkich katuję tą miłością. Nawet tych, co nie zasłużyli. Ani na miłość, ani na katorgę.

Dzieje się tak, dlatego, że pojąć nie mogę jak można było nie zauważyć i nie zakochać się w takiej wspaniałej osobie i co gorsza, to jak można w dalszym ciągu nie zapaść na miłość do niej, mimo moich, jakże merytorycznych, argumentów (np. Czy ty nie słyszysz, jaki on ma wspaniały brytyjski akcent, jaki ma głęboki głos/ wspaniałe włosy/jak się wygina do tyłu gdy solo gra/inne?). No i trudno. Z przykrością stwierdzam, że na żadne zmiany nie ma co liczyć! Teraz bardziej serio będzie. Moja nowa miłość gra na gitarce. Nie jest to Jimmy Page (który się wspaniale odchyla do tyłu, gdy gitara tryska solówki spod jego palców - takie manewry to tylko wirtuozi potrafią robić). 

Miły chłopiec, co skradł me serce nazywa się Noah Gundersen i nie ma, tak uwielbianego przeze mnie, brytyjskiego akcentu. Ma jednak talent. I nie wiem jeszcze czy to jest talent złodziejski, czy raczej zakaźny. Złodziejski, bo z pewnością kradnie serca i nie sądzę, że tylko nastolatek (w kwestii urodowej nie jest to górna półka), a zakaźny, bo kto lubi Neila Younga i Boba Dylana to. po przesłuchaniu Noah, będzie zainfekowany tą muzyką.
Jak to się mówi - moje życie się zmieniło, odkąd nauczyłam się robić screeny ;)

Na tego hipsterskiego młodzieńca z Seattle trafiłam przypadkiem, oglądając z pasją serial "Sons Of Anarchy". W jednym z odcinków (wstyd się przyznać, ale ja - fanka, nie pamiętam w którym, wykorzystana została piosenka "Family"). Szybko odnalazłam ją na jutubie i się okazało, że wykonawca nie pochodzi ze Skandynawii (o czym byłam przekonana, zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu), ale jest - matko boska nieprzewidywalna - Amerykaninem.

No dobra, dość. Kogo to obchodzi. Ważne jest, że Gundersen robi muzykę, która nie pozwala mi się od niej oderwać. Bo surowe, akustyczne aranże w połączeniu z - często dość gorzkimi - tekstami i całkiem niezłym wokalem, są mieszanką wybuchową. No przynajmniej ja wybucham, ilekroć go słucham. A to płaczem, a to śmiechem, czasem złością, żalem. No wszystkim, czego nie mogę wydobyć i potrzebuję katalizotora. Za to właśnie kocham muzykę.
Wracając jeszcze do samego Noah, to warto dodać, że występuje z siostrą, Abby, która  podśpiewuje i przygrywa mu na skrzypeczkach. Jest to miłe dziewczę i coś tam śpiewać umie, na pewno świetnie gra, ale pasuje do klimatu jak ryba do roweru. Ten chłop powinien występować sam! Sam brzmi lepiej. I taki obrazek też wygląda lepiej: samotny chłopak z gitarą na scenie. Jak mówił, mój ulubiony, Ritchie Blackmore - ludzie na koncert przychodzą popatrzeć, bo posłuchać to se mogą z płyty. No przynajmniej, jeśli Gundersen oczekuje, że kiedyś na jego koncertach dziewczęta będą ściągać majtki przez głowę i rzucać na scenę (a z tego, co mówi wnioskuję, że oczekuje) to lepiej, żeby się te majtki nie zaczepiały o gryf skrzypiec jego młodszej siostry.







czwartek, 3 stycznia 2013

Back In Black

I'm back. Definitywnie in black, czyli jak zwykle z czarnowidztwem za pan brat. Nowy rok i kolejne podejście do bloga. Obiecałam sobie, że będę pisać regularnie. Dobra, bez przesady, że będę pisać. Choć obawiam się, że znów się zniechęcę brakiem czytelników. No, ale co tam. Wracam. 
Chciałabym powiedzieć, że z dobrą nowiną, ale niestety nie tym razem. Czasem ludzie rozpoczynają nowy rok od zmiany wizerunku. Jako i ja. Jeszcze po świętach wybrałam się spontanicznie do fryzjera. Zmiana miała być niewielka, ale pomocna dla całokształtu. Wiecie jak to jest. Człowiek idzie ze zdjęciem i mówi "tu mi pani tak troszkę z przodu, mniej z tyłu, żeby było jak Sophia Loren (albo inna Monica Bellucci). I wychodzi nieszczęśnik z tego salonu (szumna nazwa) z włosami a la yorkshire terrier, bo fryzjerka miała ułańską fantazję i wykonała własną wariację na temat fryzury. 
Temat stary jak świat, ale ból zawsze taki sam. Ja po wyjściu od fryzjera czuję się jak po ostrym melanżu. Znacie to na pewno - "więcej nie piję". I ja właśnie zawsze sobie powtarzam - zapuszczam włosy. No i tak zapuszczam jak się odchudzam, czyli raczej zapuszczam się w odchudzaniu. 

Cóż, dobrze, że zima. Czapka będzie, jak znalazł. 

I została tylko czapka