piątek, 4 stycznia 2013

Chłopiec z gitarą byłby dla mnie parą

Tym razem będzie ckliwie i nawet nieco melodramatycznie, bo się zakochałam. Po raz kolejny zresztą i moich przyjaciół już to nie rusza. Znają mnie jednak i wiedzą, że te moje miłości to jest prawdziwa udręka i cierpienie dla otoczenia. Bo wszystkich katuję tą miłością. Nawet tych, co nie zasłużyli. Ani na miłość, ani na katorgę.

Dzieje się tak, dlatego, że pojąć nie mogę jak można było nie zauważyć i nie zakochać się w takiej wspaniałej osobie i co gorsza, to jak można w dalszym ciągu nie zapaść na miłość do niej, mimo moich, jakże merytorycznych, argumentów (np. Czy ty nie słyszysz, jaki on ma wspaniały brytyjski akcent, jaki ma głęboki głos/ wspaniałe włosy/jak się wygina do tyłu gdy solo gra/inne?). No i trudno. Z przykrością stwierdzam, że na żadne zmiany nie ma co liczyć! Teraz bardziej serio będzie. Moja nowa miłość gra na gitarce. Nie jest to Jimmy Page (który się wspaniale odchyla do tyłu, gdy gitara tryska solówki spod jego palców - takie manewry to tylko wirtuozi potrafią robić). 

Miły chłopiec, co skradł me serce nazywa się Noah Gundersen i nie ma, tak uwielbianego przeze mnie, brytyjskiego akcentu. Ma jednak talent. I nie wiem jeszcze czy to jest talent złodziejski, czy raczej zakaźny. Złodziejski, bo z pewnością kradnie serca i nie sądzę, że tylko nastolatek (w kwestii urodowej nie jest to górna półka), a zakaźny, bo kto lubi Neila Younga i Boba Dylana to. po przesłuchaniu Noah, będzie zainfekowany tą muzyką.
Jak to się mówi - moje życie się zmieniło, odkąd nauczyłam się robić screeny ;)

Na tego hipsterskiego młodzieńca z Seattle trafiłam przypadkiem, oglądając z pasją serial "Sons Of Anarchy". W jednym z odcinków (wstyd się przyznać, ale ja - fanka, nie pamiętam w którym, wykorzystana została piosenka "Family"). Szybko odnalazłam ją na jutubie i się okazało, że wykonawca nie pochodzi ze Skandynawii (o czym byłam przekonana, zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu), ale jest - matko boska nieprzewidywalna - Amerykaninem.

No dobra, dość. Kogo to obchodzi. Ważne jest, że Gundersen robi muzykę, która nie pozwala mi się od niej oderwać. Bo surowe, akustyczne aranże w połączeniu z - często dość gorzkimi - tekstami i całkiem niezłym wokalem, są mieszanką wybuchową. No przynajmniej ja wybucham, ilekroć go słucham. A to płaczem, a to śmiechem, czasem złością, żalem. No wszystkim, czego nie mogę wydobyć i potrzebuję katalizotora. Za to właśnie kocham muzykę.
Wracając jeszcze do samego Noah, to warto dodać, że występuje z siostrą, Abby, która  podśpiewuje i przygrywa mu na skrzypeczkach. Jest to miłe dziewczę i coś tam śpiewać umie, na pewno świetnie gra, ale pasuje do klimatu jak ryba do roweru. Ten chłop powinien występować sam! Sam brzmi lepiej. I taki obrazek też wygląda lepiej: samotny chłopak z gitarą na scenie. Jak mówił, mój ulubiony, Ritchie Blackmore - ludzie na koncert przychodzą popatrzeć, bo posłuchać to se mogą z płyty. No przynajmniej, jeśli Gundersen oczekuje, że kiedyś na jego koncertach dziewczęta będą ściągać majtki przez głowę i rzucać na scenę (a z tego, co mówi wnioskuję, że oczekuje) to lepiej, żeby się te majtki nie zaczepiały o gryf skrzypiec jego młodszej siostry.







Brak komentarzy :

Prześlij komentarz