sobota, 2 lutego 2013

Nie czytaj, bo jeszcze będziesz inteligentny!



Mój brat zasłyszał gdzieś, że ludzie biedni mają na ścianie plazmę, a ludzie bogaci – książki. Zgodnie z tą maksymą – patrząc na moją ścianę - można stwierdzić, że jestem krezusem. Po całym pokoju walają się książki (obok kubków z niedopitą kawą/herbatą i niezliczonej ilości szminek i lakierów do paznokci). Kosmetyki to moja prymitywna namiętność i wstydzę się jej oficjalnie, więc nie będę się nad tym rozwodzić tutaj. 

Z mojej pasji do posiadania książek wynikałoby, że nie jestem statystycznym Polakiem i czytam więcej niż jedną książkę rocznie. Statystycznym Polakiem nie jestem z całą pewnością, jednak nie sądzę, by było tak z powodu ilości PRZECZYTANYCH przeze mnie książek.
Czytam książki symultanicznie (trudne słowo) w związku z tym, mało którą lekturę udaje mi się szczęśliwie doprowadzić do końca. Liczba przeczytanych przeze mnie pozycji też niestety nie powala, bowiem bardzo lubię – powiedziałbym nawet – przepadam, czytać w kółko to samo. Nie zawsze jednak tak było, że kupowałam książki na kilogramy (sic!) i nie czytałam ich tylko pakowałam na półkę. Nie powiem nawet, że robię to dlatego by ładnie wyglądało. Już dawno przestałam panować nad księgozbiorem i otaczać znamienitych autorów należytym szacunkiem. Boski Eliade poniewiera się między podręcznikami z kursu prawa jazdy, a egzemplarzami naprawdę konkretnych brukowców.
Kiedyś, gdy jeszcze fejzbóg nie pożerał całego mojego wolnego czasu w domu i w pracy (O proszę! Jaki piękny nowy oksymoron stworzyłam – wolny czas w pracy…), czytałam książki z pasją i od dechy do dechy. Pamiętam ze studiów taką sytuację. Przyjechałam do Krakowa załatwiać jakieś uczelniane sprawy i minęłam się z moją przyjaciółką i współlokatorką zarazem. Stejsi wyjechała na prowincję, podczas gdy ja z tejże właśnie wróciłam. Nie miałyśmy wtedy w mieszkaniu telewizora, ona zabrała swojego laptopa, ja nie przywiozłam swojego. 

Patrząc na stan w portfelu stwierdziłam, że na piwo nie ma co iść. Na jedno by może wystarczyło, ale z wyjściem na jedno piwo jest jak z Yeti – każdy słyszał, nikt nie widział. Spojrzałam na stan papierosów w paczce i doszłam do wniosku, że trzy to mi nie wystarczą raczej na samotny wieczór. Skoczyłam do całodobowego monopolowego (ulubiony sklep studenta) zaopatrzyłam się w nową paczuszkę i wróciłam do mieszkania. Poczytam, a co!

Oczywiście, jak przystało na mieszkanie filolożki i historyczki sztuki najwięcej miałyśmy (poza albumami z malarstwem i podręcznikami do gramatyki historycznej) książek … filozoficznych. A jakże. Stejs wielokrotnie próbowała się zmierzyć z niektórymi z nich, ale zwykle kapitulowała, przygnieciona nadmiarem absurdu. Większość tych absurdalnych lektur była, rzecz jasna, moja i, rzecz jasna, nieprzeczytana. Pomyślałam – na pohybel płytkim rozrywkom! I zabrałam się za czytanie możliwie najprzystępniejszej (w kategorii rozumienia – co też zwichrowany autor miał na myśli) lektury. „Powiastki filozoficzne” Woltera okazały się wyjątkowo wciągające. No przynajmniej na tyle, że w ciągu nocy przeczytałam całe. Od początku do końca. I choć dziś niewiele z tej książki mogłabym sobie przypomnieć to okazało się, że wciąż jeszcze książka potrafi zawalczyć o moją uwagę. Ale ja to ja. Ja mam stosunki z literaturą niemal erotyczne.

Wciąż jednak będę się upierać, że miast czytać byle co, lepiej oglądać filmy. Fanom Dana Browna ja z góry dziękuję, a Grochola i Paulo Coelho są dobrzy, jak się ma czternaście lat i żadnych doświadczeń. Ponadto argument, że coś jest „wciągające” nie jest dobrym argumentem. Ruchome piaski też są wciągające, ale może się to nienajlepiej skończyć. Nie namawiam do lektury Przybyszewskiego, bo to faktycznie może być nie do strawienia dla większości, broń Boże nikogo nie nakłaniam do zaczytywania się w Leśmianie (poezja jest wszak stworzona po to utrudnić życie uczniom, kto normalny by to czytał dla przyjemności, kiedy i tak nie wiadomo, co autor miał na myśli), no a nade wszystko odradzam lektury filozoficzne. Jeszcze się człowiek za dużo o sobie dowie i z tą wiedzą życie może stać się nie do zniesienia. 

Rzeczony fejzbóg (złodziej parszywy mojego czasu i energii) jednak do czegoś się przydaje. Tam właśnie (w odmętach niezmierzonego badziewia) wyłowiłam film promocyjny Bibliocreatio i Biblioteki UW.  Udział w nim wzięli pisarze, artyści, ludzie kultury i sztuki, którzy w fantastyczny sposób przekonują, jak szkodliwe może być czytanie. Za prawdę powiadam Wam – nie czytajcie, bo jeszcze będziecie inteligentni! 


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz