Mój brat zasłyszał gdzieś, że
ludzie biedni mają na ścianie plazmę, a ludzie bogaci – książki. Zgodnie z tą
maksymą – patrząc na moją ścianę - można stwierdzić, że jestem krezusem. Po
całym pokoju walają się książki (obok kubków z niedopitą kawą/herbatą i niezliczonej
ilości szminek i lakierów do paznokci). Kosmetyki to moja prymitywna namiętność
i wstydzę się jej oficjalnie, więc nie będę się nad tym rozwodzić tutaj.
Z mojej pasji do posiadania
książek wynikałoby, że nie jestem statystycznym Polakiem i czytam więcej niż
jedną książkę rocznie. Statystycznym Polakiem nie jestem z całą pewnością,
jednak nie sądzę, by było tak z powodu ilości PRZECZYTANYCH przeze mnie
książek.
Czytam książki symultanicznie (trudne słowo) w związku z tym, mało którą lekturę udaje mi się szczęśliwie doprowadzić do końca. Liczba przeczytanych przeze mnie pozycji też niestety nie powala, bowiem bardzo lubię – powiedziałbym nawet – przepadam, czytać w kółko to samo. Nie zawsze jednak tak było, że kupowałam książki na kilogramy (sic!) i nie czytałam ich tylko pakowałam na półkę. Nie powiem nawet, że robię to dlatego by ładnie wyglądało. Już dawno przestałam panować nad księgozbiorem i otaczać znamienitych autorów należytym szacunkiem. Boski Eliade poniewiera się między podręcznikami z kursu prawa jazdy, a egzemplarzami naprawdę konkretnych brukowców.
Czytam książki symultanicznie (trudne słowo) w związku z tym, mało którą lekturę udaje mi się szczęśliwie doprowadzić do końca. Liczba przeczytanych przeze mnie pozycji też niestety nie powala, bowiem bardzo lubię – powiedziałbym nawet – przepadam, czytać w kółko to samo. Nie zawsze jednak tak było, że kupowałam książki na kilogramy (sic!) i nie czytałam ich tylko pakowałam na półkę. Nie powiem nawet, że robię to dlatego by ładnie wyglądało. Już dawno przestałam panować nad księgozbiorem i otaczać znamienitych autorów należytym szacunkiem. Boski Eliade poniewiera się między podręcznikami z kursu prawa jazdy, a egzemplarzami naprawdę konkretnych brukowców.
Kiedyś, gdy jeszcze fejzbóg nie
pożerał całego mojego wolnego czasu w domu i w pracy (O proszę! Jaki piękny
nowy oksymoron stworzyłam – wolny czas w pracy…), czytałam książki z pasją i od
dechy do dechy. Pamiętam ze studiów taką sytuację. Przyjechałam do Krakowa
załatwiać jakieś uczelniane sprawy i minęłam się z moją przyjaciółką i
współlokatorką zarazem. Stejsi wyjechała na prowincję, podczas gdy ja z tejże
właśnie wróciłam. Nie miałyśmy wtedy w mieszkaniu telewizora, ona zabrała
swojego laptopa, ja nie przywiozłam swojego.
Patrząc na stan w portfelu
stwierdziłam, że na piwo nie ma co iść. Na jedno by może wystarczyło, ale z
wyjściem na jedno piwo jest jak z Yeti – każdy słyszał, nikt nie widział.
Spojrzałam na stan papierosów w paczce i doszłam do wniosku, że trzy to mi nie
wystarczą raczej na samotny wieczór. Skoczyłam do całodobowego monopolowego
(ulubiony sklep studenta) zaopatrzyłam się w nową paczuszkę i wróciłam do
mieszkania. Poczytam, a co!
Oczywiście, jak przystało na
mieszkanie filolożki i historyczki sztuki najwięcej miałyśmy (poza albumami z
malarstwem i podręcznikami do gramatyki historycznej) książek … filozoficznych.
A jakże. Stejs wielokrotnie próbowała się zmierzyć z niektórymi z nich, ale
zwykle kapitulowała, przygnieciona nadmiarem absurdu. Większość tych
absurdalnych lektur była, rzecz jasna, moja i, rzecz jasna, nieprzeczytana. Pomyślałam
– na pohybel płytkim rozrywkom! I zabrałam się za czytanie możliwie najprzystępniejszej
(w kategorii rozumienia – co też zwichrowany autor miał na myśli) lektury.
„Powiastki filozoficzne” Woltera okazały się wyjątkowo wciągające. No
przynajmniej na tyle, że w ciągu nocy przeczytałam całe. Od początku do końca.
I choć dziś niewiele z tej książki mogłabym sobie przypomnieć to okazało się,
że wciąż jeszcze książka potrafi zawalczyć o moją uwagę. Ale ja to ja. Ja mam
stosunki z literaturą niemal erotyczne.
Wciąż jednak będę się upierać, że
miast czytać byle co, lepiej oglądać filmy. Fanom Dana Browna ja z góry
dziękuję, a Grochola i Paulo Coelho są dobrzy, jak się ma czternaście lat i
żadnych doświadczeń. Ponadto argument, że coś jest „wciągające” nie jest dobrym
argumentem. Ruchome piaski też są wciągające, ale może się to nienajlepiej
skończyć. Nie namawiam do lektury Przybyszewskiego, bo to faktycznie może być
nie do strawienia dla większości, broń Boże nikogo nie nakłaniam do
zaczytywania się w Leśmianie (poezja jest wszak stworzona po to utrudnić życie
uczniom, kto normalny by to czytał dla przyjemności, kiedy i tak nie wiadomo,
co autor miał na myśli), no a nade wszystko odradzam lektury filozoficzne.
Jeszcze się człowiek za dużo o sobie dowie i z tą wiedzą życie może stać się
nie do zniesienia.
Rzeczony fejzbóg (złodziej
parszywy mojego czasu i energii) jednak do czegoś się przydaje. Tam właśnie (w
odmętach niezmierzonego badziewia) wyłowiłam film promocyjny Bibliocreatio i
Biblioteki UW. Udział w nim wzięli
pisarze, artyści, ludzie kultury i sztuki, którzy w fantastyczny sposób
przekonują, jak szkodliwe może być czytanie. Za prawdę powiadam Wam – nie
czytajcie, bo jeszcze będziecie inteligentni!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz