środa, 3 sierpnia 2011

Working Class Hero

Od kilku dni jestem na L4. A wcześniej byłam na urlopie. Pierwszy raz w życiu usiłowałam być spontaniczna. Mówiłam znajomym - A wezmę se wolne, pojadę w góry na kilka dni.  Wolne w mojej pracy, jak by to szumnie nazwać " w tym zawodzie", to jest coś jak brak lojalności. Pracę masz, po humanistycznych studiach (sic!). Miast tyrać od rana do nocy, bijać ukłony w kierunku wspaniałomyślnego szefa, który ciebie, właśnie ciebie wybrał (a miał miliony chętnych na twoje miejsce, takich co za darmo wykonają dwa razy więcej niż ty) wybrał właśnie ciebie. Ludzki pan, znaj jego łaskę.

A ja tym wzgardziłam i poszłam na urlop. Prawdopodobnie wynika to z poczucia, że moje dni w tej "firmie" są policzone. Nie z mojej winy, rzecz jasna. Z winy systemu. System jest zawsze winien wszystkiemu. Zamachom terrorystycznym, wojnom, głodowi, tym, że niemłode już kobiety wciąż noszą legginsy jako spodnie i zbyt krótkim umowom o pracę. Poszłam. Duma mnie rozsadzała. Taka jestem zarobiona, że kilka dni wolnego mi krzywdy nie zrobi. W Polskę pojadę. Tak. W góry. Ja, człowiek o znakomitej kondycji fizycznej. Będę symulować odnawianie więzi z naturą. Bo jak dotąd bliskie więzi to ja mam tylko z komputerem. Umówiłam się z przyjaciółką, że jak się POGODA POPRAWI - jedziemy!
Poniedziałek - na termometrze 15 stopni Celsjusza. Z nieba ostro naparza deszcz. Wtorek - bez zmian. Środa - dalej leje, ale cieplej. Pojawia się natomiast nieprzewidziany przeze mnie katar. Ostatecznie tracę nadzieję na jakikolwiek wyjazd. Ratuję się myślą, że w piątek robimy z dziewczynami grilla. Myślę, choć tyle będzie z tego urlopu. Czwartek - deszcz dał sobie spokój i coś nawet temperatura podskoczyła, ale wieczorem z wizytą przychodzi do mnie ból gardła, a w darze przynosi mi gorączkę. U mnie też temperatura podskoczyła. Nie bez żalu rezygnuję z piątkowego grilla. Sobota - stan krytyczny. Poratuję się w przychodni. Lekarz mi na pewno zaleci jakieś farmaceutyki, zaaplikuję sobie i przejdzie. W przychodni dyżur pełni jakaś miła młoda koza w kitelku, która obmacawszy moje migdałki, stwierdza, że nic mi nie jest, żebym piła sobie Ibuprom, skoro mi Fervex nie pomaga. Wychodzę stamtąd, jak mawia mój Brat "już na pełnej kurwie". Pakuję się pod pierzynę (tak, tak nawet latem śpię pod pierzyną i w skarpetkach - seksi pidżamki odpadają z przyczyn czysto technicznych). Aplikuję końską dawkę wszystkiego co mam, myśląc - jak umrę to trudno, ewentualnie mi się poprawi. Ani śmierci, ani poprawy. Nie mówię już wcale. Za to, jak bardzo elegancko stwierdził kiedyś mój kolega, cieknie mi z nosa jak z kranu.
Zwlekam swe gorejące ciało, obleczone w pidżamkę w troskliwe misie (trzeba tutaj dodać, że każdy, absolutnie każdy na widok tej pidżamki wybucha śmiechem - mój Tato kiedyś stwierdził nawet, że jak leżała złożona na półce, przekonany był, że to ręcznik). Oznajmiam członkom mojej rodziny, że to koniec, że umieram i że nie przekazałam po mojej śmierci nikomu moich składek do ZUSu (jakaś tam była taka opcja przy wyborze OFE). Matka stwierdziła - "To se zadzwonisz przecież do Przemka i mu powiesz, że chora jesteś, zrozumie, przecież też człowiek". Szczególnie ta ostatnia część brzmiała wyjątkowo dziwnie. Nigdy o nim nie myślałam w tych kategoriach. Ogarniam się i charczę Przemkowi do słuchawki, że jestem w stanie agonalnym, ale do wtorku na pewno wydobrzeje.
W poniedziałek gnam do mojej ulubionej lekarki. Ta, oczywiście diagnozuje mnie natychmiast i zgodnie z moimi oczekiwaniami pakuje mi końską dawkę leków. No i się kuruję.
Jestem w domu już drugi tydzień i z przykrością stwierdzam, że brak pracy doprowadza mnie do szału. Nieustannie myślę, czy my mamy to, co inni mają. Codziennie wertuję stronę konkurencji. Myślę, czy myśmy to mieli, czy nie mieli. A jeśli nie, to czy jak wrócę, to nie będzie za późno, żeby to uskutecznić. Paranoja. Gdyby nie cieknący nos i kaszel a la wczesna gruźlica, pewnie bym się pofatygowała, zajrzeć do redakcji. Ale nie. Trzymam się twardo opcji, że zdrowie najważniejsze. No, bo co jeszcze? Pieniądze? Tak. Ale tu już stawiam na bogatego męża. Nic innego mnie nie zmusi do ślubu. No chyba, że się zakocham. Ale to będzie oznaka, że z moim zdrowiem jest źle. Tym psychicznym, oczywiście.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz